Poza Nim nie ma szczęścia

Po co człowiekowi Bóg? To pytanie jest dzisiaj jak najbardziej zasadne. Świat pogrążony w chaosie, wojnach, konsumpcjonizmie, pogoni za pieniądzem i przyjemnościami Boga nie potrzebuje. Bóg staje się zbędnym balastem, wiara w Niego już dawno wyszła z mody, ponadto – katolicyzm narzuca reguły, a przecież nowoczesnego człowieka nikt i nic nie powinno ograniczać. On sam powinien stanowić o sobie i sam dla siebie być źródłem prawa, często sprzecznego z prawem Bożym. To świat powinien służyć człowiekowi, a nie on komukolwiek. Dlaczego zatem św. Augustyn w swoich Wyznaniach tak pisze o Bogu: „Stworzyłeś nas bowiem jako skierowanych ku Tobie. I niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie”. Czyżby ten nawrócony święty się mylił? Jeżeli człowiek jest stworzony z wmontowaną busolą na Boga, to dlaczego się od tego Boga odwraca, dlaczego zaprzecza Jego istnieniu, wypiera się Go i gwałci Jego prawa?
Sądząc po własnym przykładzie, człowieka, który przez 18 lat był daleko od Boga i Kościoła i który na własne życzenie od Niego odszedł, mogę powiedzieć, że oderwanie się człowieka od Boga wynika w dużej mierze z Jego nieznajomości i braku z Nim jakiejkolwiek relacji. A dlaczego tak myślę? To rodzice podczas chrztu dziecka biorą na siebie obowiązek wychowania go w wierze katolickiej i przekazania mu wartości, które sami podzielają. A co, jeśli mimo chrztu nie biorą na siebie tego obowiązku i nie przekazują tych wartości? Tak było w moim przypadku. Byłem ochrzczony, przystąpiłem do I Komunii św. i do bierzmowania. Ale nigdy nie widziałem moich rodziców modlących się razem czy osobno, biorących udział we Mszy św. co niedzielę i przyjmujących Komunię św. Nie mówili mi o Bogu. Nic. Absolutnie nic. Jak Bóg miał być dla mnie ważny, skoro nie był ważny dla najbliższych mi osób? To nie jest oskarżenie kierowane pod adresem moich rodziców, których bardzo kocham i szanuję, ani tym bardziej próba usprawiedliwienia samego siebie. To jedynie analiza stanu rzeczy, jaki miał miejsce, i który doprowadził mnie do porzucenia Kościoła. Teraz wiem, że wiara jest łaską i że nie każdemu jest ona dana. Nie jest też dana raz i na zawsze. Teraz rozumiem, że Bóg sam upomina się o człowieka na jego życiowej drodze i sam prowadzi nas do siebie, stawiając przed nami konkretne osoby i stwarzając sprzyjające ku temu okoliczności. Ale o tym za chwilę. Dlaczego zatem 16-letni Marcin odszedł od Kościoła i Boga? Bo nie znał Bożej miłości, nie rozumiał Bożej ofiary, bo nie było w nim żadnej spójności między sakramentami a życiem duchowym. Czy można więc przyjmować Jezusa w Eucharystii i wcale Go nie znać? Jak widać na moim przykładzie – można.
Nie chcę epatować czytelników opowieścią o moim burzliwym i karkołomnym okresie życia bez Boga, ale teraz, z perspektywy czasu, wiem, że to wszystko było po coś. Było potrzebne. Potrzebne do tego, żebym zrozumiał, że poza Nim nie ma prawdziwego szczęścia i radości. Nie ma prawdziwego pokoju w sercu i nie ma dogłębnego poczucia sensu istnienia. A więc jednak św. Augustyn miał rację? I może dlatego właśnie dzisiaj tyle jest niepokoju w ludziach, bo ich serca nie spoczęły jeszcze w Bogu? Bo wciąż jeszcze Go nie znają. Błądząc przez 18 lat jak syn marnotrawny, żywiłem się duchem tego świata, wszystkimi jego błyskotkami, namiastkami szczęścia, ale moje serce nigdy nie było spokojne. Nieustannie towarzyszyło mi poczucie pustki, nienasycenia i beznadziei połączonej nieraz z rozpaczą. Byłem człowiekiem wydrążonym z moralności. Katolicyzm był dla mnie religią dla mięczaków, a sami katolicy jawili mi się jako ludzie niespełna rozumu, którzy mówią jedno, a robią drugie. Nie chciałem być jak oni, chciałem, żeby wszystko odbywało się na moich zasadach, chociaż paradoksalnie tych zasad nie miałem.
Co się takiego stało, że zwróciłem się w końcu do Boga? Doszedłem chyba do punktu krytycznego, sięgnąłem swojego dna i miałem już wszystkiego dosyć. Moje życie zawodowe nie układało się tak, jak chciałem, życie prywatne było w rozsypce. Wypowiedziałem wówczas jedno zdanie, które, jak się potem okazało, uratowało i odmieniło moje życie. Wypowiedziałem z głębi serca na głos: „Jezusie Chrystusie, jeśli istniejesz, to pomóż mi, bo sobie nie radzę”. I stało się coś, czego nie przewidziałem. Doznałem wówczas łaski wiary. Od razu, natychmiast, jak w psalmie: „Biedak zawołał, a Pan go wysłuchał”. To uczucie można porównać do przyłożenia pochodni do serca. Nie pamiętam już, jak długo po tym płakałem, ale ten płacz był niezwykle oczyszczający. To był punkt zwrotny w moim życiu i pamiętam, jakby to było wczoraj, a nie 12 lat temu. Od tamtej chwili do prawdziwego nawrócenia była jednak jeszcze długa droga.
Zaczynałem żyć w pełnej trzeźwości. Bóg zaczął stawiać nowych ludzi na mojej drodze. To dzięki nim przystąpiłem do spowiedzi generalnej i uczęszczałem na spotkania wspólnoty Siódmy Rozdział. To dzięki nim uświadomiłem sobie wagę i powagę Eucharystii oraz realną obecność w niej Jezusa. To dzięki nim wreszcie zacząłem poznawać, kim jest dla mnie Bóg i jak wiele Mu zawdzięczam. Przez regularną spowiedź, modlitwę, Eucharystię czy adorację zacząłem nawiązywać osobistą relację z żywym Jezusem, który zaczął do mnie przemawiać na wiele sposobów. Przez ludzi, wydarzenia, urywki z Pisma Świętego, fragmenty kazań, a także, co ciekawe, przez niezwykle intensywne i sugestywne sny. Tak zacząłem poznawać Boga. Największym odkryciem było dla mnie to, że Bóg wyzwolił mnie z moich nałogów i wypełnił moje poczucie pustki. Po prostu to poczucie zniknęło. Od tamtej pory aż do dzisiaj towarzyszy mi świadomość Jego obecności, a także przekonanie, że wszystko, co się w moim życiu wydarza, ma sens. Nie muszę tego rozumieć. Mam tylko ufać Mu, jak dziecko.
Cztery lata po moim nawróceniu odeszła ode mnie żona i wystąpiła o rozwód. Chwilę później straciłem pracę w teatrze, który był dla mnie drugim domem. Pytałem Boga: co się dzieje? O co chodzi z tym wszystkim? Dlaczego tak jest? Nie rozumiałem tego, ale nadal Mu ufałem. Nie miałem do Niego pretensji – bardziej do siebie. Może to miał być mój czyściec? Może to wszystko musiało się rozpaść, bo przez wiele lat nie było oparte na prawdzie? Ktoś ze wspólnoty powiedział mi, że Bóg z największego zła potrafi wyprowadzić dobro. Czekałem więc w pokorze, kiedy wyprowadzi je u mnie. Nie musiałem aż tak długo czekać. Po 3 latach otrzymałem stwierdzenie nieważności małżeństwa i zawarłem przed Bogiem nowy związek. Tym razem jako nawrócony i już w pełni świadomy siebie człowiek. Mam trójkę wspaniałych dzieci, które są dla mnie błogosławieństwem, ale też wyzwaniem. Moja żona Klaudia zna całą moją przeszłość i wspiera mnie w trzeźwości. Zaczął się dla nas nowy etap życia, który trwa do tej pory. Etap przyjaźni z Bogiem, na dobre i na złe, cokolwiek by się nie działo. Stwierdzam, że z wiarą w Boga jest łatwiej żyć, łatwiej znosić porażki i odnosić sukcesy, bo woda sodowa nie uderzy wówczas człowiekowi do głowy. Łatwiej jest też znosić zmęczenie, ból i troski, gdyż to wszystko można powierzać Jezusowi. A wiara daje siłę, by przetrwać każdą zawieruchę i się nie poddawać. Staramy się z żoną żyć wiarą na co dzień, modlimy się z naszymi dziećmi, mówimy im o Bogu, zabieramy je na Msze św., ale przede wszystkim chcemy, by nasza postawa była zgodna z tym, czego nauczał sam Jezus, tak by w przyszłości dzieci nie zarzuciły nam hipokryzji, że jedno mówimy, a drugie robimy. Muszę przyznać, że nie zawsze nam to wychodzi, ale tylko ten, kto nic nie robi, nie popełnia błędów.
Bóg jest mi potrzebny do tego, żebym był lepszym mężem i ojcem, do tego, by dzięki Jego słowu zmieniać swoje życie na lepsze, by zapominać o swoim „ja” i uczyć się „umierać” dla innych. Jest mi wręcz do życia niezbędny – bez Niego nie potrafiłbym normalnie funkcjonować, w każdym razie z pewnością już bym nie chciał. Funkcjonowałem tak przez wiele lat i wiem, że śmierć duchowa jest gorsza od śmierci fizycznej. Żadne terapie nie pomogły mi tak, jak to jedno zdanie przywołujące Jezusa, wypowiedziane z głębi serca w małej salce w podziemiach kaplicy Matki Bożej Cudownego Medalika na warszawskim Powiślu w 2013 r. Żadna terapia nie uwolniła mnie tak szybko ze zniewolenia, jak szczera spowiedź z całego życia. W żadnym przypadku nie neguję działalności terapeutów, ale w moim to Jezus okazał się najlepszym z nich. Nie musiałem składać reklamacji. Wyleczył mnie totalnie i bezwarunkowo. I jestem Mu za to ogromnie wdzięczny.
Źródło: Niedziela, nr 9/03.2025, s. 12-13